Ojcze nasz

Gdy Jezus przebywał w jakimś miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do Niego: „Panie, naucz nas się modlić, jak i Jan nauczył swoich uczniów” (Łk 11, 1)

Korzystając z daru jakim jest eucharystia próbujemy w fizyczny sposób dotknąć samego Boga. Przyjmujemy pod postacią chleba ciało Zbawiciela – Jezusa, Syna Bożego, który  ofiarował się za nasze grzechy. Uświadomienie sobie tego w pełni jest fundamentem naszej wiary. Nie ma nic bardziej głębszego, wspanialszego i wznioślejszego jak istotowe zjednoczenie się z Jezusem podczas komunii świętej. On sam nas zachęcał do tego mówiąc: ..bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje” (Mt 26, 26). Jednak nim nastała ta ostatnia wieczerza i dopełniła się ofiara Syna Bożego uczniowie Jego prosili by nauczył ich się modlić. Wtedy to zostały przekazane słowa najważniejszej modlitwy w historii ludzkości – Modlitwy Pańskiej. Pan Jezus oprócz pamiątki Ostatniej Wieczerzy  zostawił nam w swoim ziemskim testamencie słowa, jakimi mamy się modlić bezpośrednio do naszego Ojca – Boga Stwórcy.

Dlatego dziś to tak bardzo ważny moment włączony do stałego fragmentu każdej mszy świętej. Odmawiając modlitwę ,,Ojcze nasz” modlimy się słowami samego Jezusa. Tak jak On nazywamy naszego Stwórcę – Ojcem i wychwalając Jego święte Imię prosimy o to, co jest najważniejsze: o nastanie Bożego pokoju, o przebaczenie, o pokarm dający nam życie, o ochronę przed pokusami złego i abyśmy dostąpili zbawienia.

Modlitwa Pańska zbliża nas do Jezusa. Modlimy się razem z Nim tymi samymi słowami przygotowując się do zarówno duchowego, jak i fizycznego zjednoczenia, które następuje chwilę później podczas komunii świętej.

Ekscytujący moment… Modlić się tymi samymi słowami, którymi modlił się Jezus. Uświadamiając to sobie czuję jak jeszcze bardziej zbliżam się do Niego i jak bardzo tej bliskości tęsknię i pożądam.

Nytyqadash shmokh, thithe melkuthokh, nehuwe sebyonokh, ajkano debyshmajo

Of bar’o habylan lahmo dysunqunan jawmuno ushybuqylan hawbayn uhatuhayn

Ajkano dofa hanan shbaqyn lhajubajn lo tha’lan lysyjono ejlo fasulan

Men bisho metul dylokhi malkutho uhailo uteshbahtho l’olam olmin amin.

(Tekst Modlitwy Pańskiej w języku aramejskim – zapis fonetyczny)

Zaszufladkowano do kategorii modlitwa, Msza święta | Dodaj komentarz

Pozwolić odejść

W przedostatni dzień lipca zmarł mój tato. Zmagam się ze słowem ,,zmarł” i próbuję zrozumieć jego dosłowny sens. Mówi się tak ładnie, że ten co zmarł ,,odszedł do Pana”, albo dla tych bliżej świętości, że ,,odeszli do domu Ojca”. Jeszcze bardziej poetycko można powiedzieć, że ten ktoś ,,zakończył ziemską wędrówkę”. Wszystko to są tylko określenia, które mają złagodzić nasze poczucie pustki i milczenia po stracie najbliższej nam osoby. Jakbym nie zaklinał rzeczywistości, to i tak osoby mojego taty fizycznie już z nami nie ma. Nastąpił nieodwracalny koniec, zamknęły się karty historii pewnego życia.

Tata umierał w szpitalu. Było już z nim tak źle, że przez ostatnie pięć dni swego życia praktycznie nie było z nim kontaktu. Wraz z moją jedyną siostrą czuwaliśmy przy tacie na zmianę na tyle, ile mogliśmy. Patrzyłem na jego nieprzytomną twarz i zdawałem sobie sprawę, że on już odchodzi, że to jest tylko kwestia czasu. Modliliśmy się przy nim, wspólnie ze szpitalnym kapelanem. ,,Bądź wola Twoja…” – wybrzmiewały w moich uszach słowa Modlitwy Pańskiej. Nie chciałem, żeby na siłę, wszystkimi dostępnymi medycznymi metodami sztucznie podtrzymywano tacie jego ledwo tlące się życie. Lekarze i tak nie widzieli większej szansy na jego powrót do pełnego zdrowia. Z tatą od kilku miesięcy było coraz gorzej, a jego stan zdrowia fizycznego i psychicznego przypominał ostry zjazd bez trzymanki z wysokiej góry. Jego wola życia słabła z każdym tygodniem. Dlatego w szpitalu wpatrując się w nieprzytomne oblicze mojego osiemdziesięcioletniego taty  w cichej modlitwie prosiłem Miłosiernego Boga o dobrą dla niego śmierć.

Powiedziałem mojemu tacie, że pozwalam mu odejść. On już i tak zdawał się być jedną nogą w wieczności. Powiedziałem mu, żeby się nie bał nas zostawić, że potrafimy już zadbać o siebie, o nasze rodziny, o nasze dzieci. Chciałem, żeby się przestał martwić, żeby jego świadomość wędrowała już ku spotkaniu ze Stwórcą. Tata oddał ostatnie tchnienie we wtorek pod wieczór, w piątym dniu pobytu w szpitalu.

Nie było mi smutno, nie rozpaczałem. Czekałem na ten moment i przyjąłem go z dużym spokojem i zrozumieniem. Tata odszedł, bo tak chciał, bo szykował się do tej najważniejszej i ostatniej w swoim życiu drogi. Modlę się za niego, życząc mu łask Bożego Miłosierdzia. Modlę się, by na nie w pełni zasłużył. Wierzę, że kiedyś się jeszcze spotkamy. Spotkam się z nim i mamą. Obym i ja tak, jak oni oboje zasłużył sobie na tak spokojne i naturalne przejście na drugą stronę, ku wieczności.

 

Pierwszy lot

 

Tato uczył mnie latać

zbierał gęsie pióra kleił do ramion

synu patrz kasztany kwitną już czas

pisałem zmyślone strofy kolejny wiersz

niezgrabny jak brzydkie kaczątko

stawałem na palcach dachu domu

otwierałem usta z zachwytu płakałem

synu patrz wieża kościoła już czas

 

pierwszy lot

upadek

 

gdy leciałem bezwiednie w dół

ufna dłoń mnie dźwignęła

spojrzałem w górze była twarz

małego człowieczka

mój Tato

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

Piękno kontemplacji

„Będą patrzeć na Tego, którego przebili” (J 19,37)

Dziś w święto Najświętszego Serca Pana Jezusa dzień zacząłem od podróży samochodem z moim synem Franciszkiem. Podwoziłem go do szkoły. To on pierwszy zaczął rozmowę od stwierdzenia, że medytacja też może być formą modlitwy i on w ten sposób próbuje się ostatnio modlić do Pana Boga. Przyznałem mu rację. Zacząłem mówić o zakonach kontemplacyjnych, o różnych formach adoracji w ciszy. Na końcu obaj doszliśmy do wniosku, że to wcale niełatwa forma modlitewna, wymagająca czasu i skupienia.

Później podczas uczestnictwa w porannej eucharystii zastanawiałem się nad dzisiejszym przesłaniem z Ewangelii: ,,Będą patrzeć na Tego, którego przebili”. Przecież to właśnie zapowiedź kontemplacji krzyża, wpatrywania się w znak zbawienia, adoracji Najświętszego Serca Pana Jezusa z którego spływają na nas zdroje łaski.

Tyle się teraz mówi o krzyżu i jego obecności w naszym życiu. Zdumiewa mnie jak wielu osobom zaczyna ten znak przeszkadzać, jak próbują usunąć go z przestrzeni życia publicznego. Pamiętam jak z bólem serca odkryłem, że nawet mój syn próbował kiedyś zdjąć krzyżyk znad drzwi swojego pokoju. Tłumaczył się pokrętnie, że niby gwóźdź słabo trzymał. Jestem z pokolenia, które w czasach komunistycznych śpiewało w kościele: ,,nie zdejmę krzyża z mojej ściany, choć by mi umrzeć trzeba”. Gdy to śpiewałem miałem ciarki na całym ciele i wilgotniały mi oczy ze wzruszenia. Przypominam sobie też czasy liceum i moje samotne wędrówki po mieście. Nieraz szukając wyciszenia i natchnienia wstępowałem do starego kościoła by w całkowitej ciszy wpatrywać się w wielki krucyfiks wiszący nad ołtarzem. Czy to już wtedy była moja pierwsza modlitwa kontemplacyjna?

Wydaje mi się, że o wiele łatwiej przeżywam adorację podczas wystawienia Najświętszego Sakramentu niż podczas kontemplacji krzyża na przykład w czasie mojej wieczornej modlitwy. Wpatrywanie się w Hostię pozwala mi się skupić, zrozumieć, że to jest właśnie ten specjalny czas na moje pełne oddanie się Bogu, na to, by wszystkie myśli skierować ku niemu. W oktawie Bożego Ciała miałem trzykrotnie możliwość niesienia baldachimu podczas procesji wokół kościoła. Szedłem tak blisko Pana Jezusa. Miałem go w monstrancji niemalże na wyciągnięcie ręki. To były prawdziwie wzruszające chwile.

Wpatrując się w Chrystusa wzmacniam moją wiarę. Tak naprawdę nie wiem, czy w tym momencie korzystam ze zdrojów łaski, czy otrzymuję błogosławieństwo. Wiem jednak jedno, że czuję bliskość, czuję utulenie, czuję opatrznościową opiekę i jest mi z tym szalenie dobrze. W czasie kontemplacji spływa na mnie spokój i pewność, że to jest to miejsce, ten czas w którym czuję się kochanym.

Patrzenie na krzyż jest też swojego rodzaju współuczestniczeniem naszym w cierpieniu Bożego Syna. To współuczestnictwo oznacza też, że Pan Jezus chce wejść w nasze cierpienia i problemy z którymi się zmagamy. Może dzięki tej świadomości łatwiej jest nam znosić nasze umęczenie.

Dziękuję Panie Jezu za Twój krzyż.

Zaszufladkowano do kategorii modlitwa | Dodaj komentarz

Dotyk Boga

,,Jezus wziął chleby i odmówiwszy dziękczynienie, rozdał siedzącym” (J 6, 1-15). Wyobrażam sobie jak zgromadzeni przy Jezusie nad Jeziorem Galilejskim ludzie podają sobie z rąk do rąk kawałki chleba. Dzielą się i karmią tym, co dał im Mesjasz. Uczestniczą w cudzie rozmnożenia, ale też i zupełnie namacalnie, fizycznie doświadczają obecności pośród nich Syna Bożego.

Patrząc na eucharystyczne przeistoczenie podczas każdej mszy świętej oddaję cześć żywemu Bogu. Całą moją wiarą, całą moją wrażliwością próbuję sobie uzmysłowić, że podniesiona Hostia nie jest już tylko kawałkiem sprasowanego mącznego opłatka, ale ciałem i krwią zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa. To bardzo trudne zadanie, żeby w tym właśnie momencie mszy świętej tak wyostrzyć wszystkie zmysły, żeby uwierzyć. Pan mój i Bóg mój.

Czasami klęcząc z tyłu kościoła zza pleców wiernych nie mogę dostrzec Hostii, czasami kapłan nie podnosi jej zbyt wysoko, zdarza się, że trzyma za krótko w uniesieniu. Chcę patrzeć na przeistoczenie, myślę o tym niezwykłym cudzie i oddaję cześć Bogu za to, że Syna Swego Jednorodzonego dał, aby każdy kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3, 16-17).

Jeżeli nawet trudno mi się zebrać w sobie i nie każdą eucharystię przeżywam w należytym skupieniu i uniesieniu, jeżeli moje zmysły nie zareagują w pełni podczas przeistoczenia, to przecież najważniejszym momentem jest i tak komunia. To jest właśnie ten sam moment dzielenia chleba jaki miał miejsce nad Jeziorem Galilejskim, a później w Wieczerniku. Syn Boży poprzez dzielenie się pokarmem eucharystycznym przychodzi do każdego z nas indywidualnie i pozwala się dotknąć. Nie jest aż tak istotne, czy ten dotyk odbywa się przez język, czy dłonie. Najważniejsza jest sam istota bliskości, intymnego wręcz kontaktu z samym Bogiem. Bo czymże byłoby samo przeistoczenie bez komunii? Oglądaniem niedostępnego Boga, któremu należy się święta cześć. Pan Bóg jednak chce przyjść do każdego z nas i przez Syna Swego wejść do naszej duszy i serca. Chce być dotykany, namacalny. Zupełnie tak samo jak dwa tysiące lat wcześniej nad Jeziorem Galilejskim.

Dziś podczas porannej eucharystii właśnie sobie uzmysłowiłem tą prawdę i zadrżałem. Przyjęcie komunii świętej to nie tylko moje zaproszenie Jezusa do mojego serca, ale to przede wszystkim Jego zachęta bym Go dotknął i uwierzył, że On jest prawdziwie ze mną. Tu i teraz.

Zaszufladkowano do kategorii Msza święta | Dodaj komentarz

Oczekując na cud

Był pewien gospodarz, który założył winnicę. Otoczył ją murem, wykopał w niej tłocznię, zbudował wieżę, w końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. Gdy nadszedł czas zbiorów, posłał swoje sługi do rolników, by odebrali plon jemu należny. (Mt 21, 33).

Ostatnio wiele osób prosi mnie o modlitwę. Jest dużo spraw, które po ludzku wymykają się spod kontroli, które generują smutek, nieszczęście, ból, strach, niepewność. Strata bliskiej osoby, ciężka choroba, pobyt w szpitalu, kryzys wiary, pomyślność na egzaminach… Tak bardzo by się chciało, żeby życie toczyło się po naszej myśli, żeby się wszystko układało. Kiedy przychodzi kryzys, załamanie w sposób naturalny zaczynamy szukać ratunku. Chwytamy się wszystkiego, co tylko może nam pomóc, a gdy i to zawiedzie pozostaje odwołanie się do Boga. Wiara w cud, ostatnia deska ratunku.

Istnieje takie przekonanie, że ludzie wiary, żyjący na co dzień modlitwą mogą u Boga wyprosić więcej. To magiczne myślenie osadzone w koncepcji ,,załatwiania” sprawy. Pan Bóg nie jest urzędnikiem, nie przyznaje punktów lojalnościowych najżarliwszym katolikom, nie zsyła bonusów za dobre zachowanie. Pan Bóg jest Gospodarzem, który założył winnicę, stworzył warunki do rozwoju i pozostawił ją swoim najemcom. A co zrobili najęci rolnicy? Uznali to wszystko za swoje. Uwierzyli, że mogą z powierzonym im mieniem zrobić wszystko co im się podoba. Mają wolną wolę, mogą nawet nie uznawać praw Gospodarza. Strach pojawia się dopiero wtedy, gdy nasze poczucie wolności zostaje ograniczone przez fizyczne niemożliwości. Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie przeskoczyć. Nigdy nie zapanujemy nad śmiercią, nie pokonamy bólu i cierpienia. Nadzy przyszliśmy na świat i tacy też pomrzemy wracając jako dzieci do swego Stwórcy. Wszak winniśmy oddać Bogu plon Jemu należny. Czy wobec tego mamy prawo domagać się jakiejkolwiek łaski od Stworzyciela?

„Ten właśnie kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła. Pan to sprawił, i jest cudem w naszych oczach”.

Bóg zesłał nam swego Syna, aby każdy kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne. Chociaż my ludzie znieważyliśmy Bożego Syna (znieważamy Go przecież przez cały czas) i posłaliśmy Go na krzyż, On poprzez ten znak hańby otworzył nam drogę ku zbawieniu. To co zostało odrzucone przez najemców stało się cudem w naszych oczach. Może to, co nas tak bardzo boleśnie dotyka w życiu, przygniata, wywołuje lęki jest właśnie w oczach Boga tym ,,cudem”.

A co z modlitwą? Powinniśmy modlić się przede wszystkim o nasze zbawienie, o zbawienie naszych bliskich, tych co kochamy. To jest pierwsza i najważniejsza rzecz na naszej ziemskiej drodze życia. Nie ma nic bardziej istotnego. Dalej jest tylko nieskończona przestrzeń Bożego Miłosierdzia.

Zaszufladkowano do kategorii modlitwa | Dodaj komentarz

Dotyk świętości

W niedzielnej Ewangelii Pan Jezus uzdrawia chorych, uzdrawia też teściową Szymona Piotra z gorączki (Mk 1,29-39). Często spoglądamy na naszą wiarę właśnie przez pryzmat cudowności. Wierzymy, że jak będziemy posłuszni przykazaniom, nakazom Kościoła Pan Bóg wynagrodzi nas obdarzając swą łaską, a w beznadziejnych sytuacjach będziemy mogli uprosić na przykład cud uzdrowienia.

W niedzielę niespodziewanie odwiedziła nas moja kuzynka Ania. Wracała ze  swoją rodziną z ferii zimowych spędzonych w górach. Była w połowie drogi do domu i postanowiła wpaść na godzinkę, na herbatę. Ania od dwóch lat walczy z rakiem. Właśnie zakończyła bolesny cykl leczenia chemioterapią. Miała nadzieję, że przez kilka miesięcy odpocznie, że nabierze siły do dalszej walki. Przed wyjazdem miała robioną tomografię. Gdy spytałem się o wyniki przyznała się, że ma przerzuty. Mówiła to spokojnie, bez emocji. Wieczorem, gdy dotarła już do domu pisaliśmy jeszcze do siebie esemesy. Zapewniłem ją o mojej codziennej modlitwie i wyraziłem podziw za okazywany spokój wobec tak porażających wieści. Ania przyznała mi się, że musi być silna dla swoich małych dzieci – sześcioletniego Jasia, który już dużo rozumie i pojmuje oraz dla czteroletniej Meli, żywiołowej, rezolutnej dziewczynki.

Wizyta Ani, jej męża Piotra i ich dwójki dzieci była czymś wyjątkowym. Przez nasz rodzinny dom przewijają się różni goście, nasi znajomi, przyjaciele. Ta wizyta była jednak inna. Była jak dotyk świętości. Ania przez swoje cierpienie i ciężkie doświadczenie życiowe gra już w innej lidze. W wymiarze dotykania istoty samego Boga ona jest już w lidze mistrzów. My wciąż kopiemy się w lidze podwórkowej. Zawsze w takich sytuacjach pojawia się pytanie dlaczego? Dlaczego ona, dlaczego jej rodzina, tak oddana Panu Bogu jest tak ciężko doświadczana? Czy nie zasługują na światełko w tunelu, na cud? Przecież Pan Jezus chodził i uzdrawiał beznadziejnie chorych.

W Ewangelii według świętego Marka Jezus owszem uzdrawia, ale pragnie nade wszystko udać się na pustynie: ,,Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił”.  Szymon Piotr i inni oczekiwali od niego dalszych cudów. Pobiegli za nim i szukali go.  ,,Lecz On rzekł do nich: „Pójdźmy gdzie indziej, do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać, bo na to wyszedłem”. Często oczekujemy cudu, żądamy wręcz, próbujemy się targować z Bogiem obiecując Mu, że od teraz będziemy lepsi, posłuszni, pokorniejsi, sprawiedliwsi. Ale Pan Bóg to nie sklepik z cudownymi receptami na uzdrowienie. Sam Syn Boży przytłoczony ogromem ludzkiego nieszczęścia szuka schronienia w samotnej modlitwie. Może też, tak po ludzku pyta swego Ojca: dlaczego?

Nie umiemy odpowiedzieć na pytanie dlaczego? Nie znamy Bożych zamiarów. Dlaczego jedni dostępują łaski, inni mimo swojej wierności jej nie otrzymują? Nie znamy Bożej perspektywy. Jezus pokazuje nam jedno: zawsze trzeba się modlić. Modlitwa łączy nas z Bogiem, pozwala przyjąć to, co czasami po ludzku wydaje się nie do udźwignięcia. W modlitwie jest na pewno ufność. Tylko ona pozostaje nam jako oparcie. Myślę tu o świętej siostrze Faustynie, która doświadczała namacalnej obecności samego Jezusa, a jednak nie uniknęła cierpień, chorób i śmierci w młodym wieku. Pan Jezus często powołuje do swojej ligi mistrzów jednostki kruche, ale silne duchowo. Taka właśnie była Faustyna Kowalska, tak jest teraz zapewne moja kuzynka Ania. Jej obecność w naszym domu była pewnego rodzaju darem. Była dotykiem świętości.

Zaszufladkowano do kategorii modlitwa | Dodaj komentarz

Boży plan

„Nie tak bowiem jak człowiek widzi, widzi Bóg, bo człowiek widzi to, co dostępne dla oczu, a Pan widzi serce” (1 Sm 16, 7)

Zadziwiające są drogi, jakimi prowadzi nas Pan Bóg. Czasami przychodzi nam narzekać dlaczego dzieje się w naszym życiu tak dużo złego, dlaczego doświadczamy cierpienia, a Bóg nie wysłuchuje naszych modlitw. Dzisiejsze Słowo Boże z Księgi Samuela daje nam na to bezpośrednią odpowiedź. Pan Bóg nie patrzy tak jak człowiek – oczami, ale zagląda w nasze serce.

Historia opisywana w Księdze Samuela, którą we fragmentach odczytujemy w ostatnich dniach pokazuje, że Boże plany wobec człowieka mają o wiele szerszą perspektywę niż nam się wydaje z jednostkowego punktu widzenia. Wszystko zaczyna się od kapłana Heilego, któremu się wydaje, że to on przez swoją mądrość, doświadczenie życiowe i pobożność ma bliski kontakt z Bogiem. Tymczasem Pan Bóg przemówił nie do niego, ale do jego młodego, niedoświadczonego jeszcze ucznia – Samuela.

Przybył Pan i stanąwszy zawołał jak poprzednim razem: ,,Samuelu, Samuelu!” Samuel odpowiedział: „Mów, bo sługa Twój słucha” (1 Sm 3, 10).

Samuel dorastał i głosił wolę Pana, a Pan Bóg mu błogosławił i nie pozwolił ,,upaść żadnemu jego słowu na ziemię”. W dalszej części Księgi dowiadujemy się o wojnach Izraelitów z Filistynami i  Amalekitami, o uprowadzeniu Arki Przymierza. Mimo przestróg Samuela wybrano na króla Saula, aby ten prowadził Izraelitów do zwycięstwa. Przestano ufać w Bożą Opatrzność i opiekę. Zaufano człowiekowi, wbrew jakby Bożym planom. A wolą Boga było, by Samuel namaścił nowego władcę – jednego z synów Jessego. Udał się wobec tego prorok Samuel do Betlejem i choć przedstawiano mu wszystkich dorodnych siedmiu synów Jessego on upomniał się o tego najmłodszego, rudego pasterza owiec –  Dawida.

Cała ta dość pokrętna starożytna historia ostatecznie pokazuje, że wszystkie te przedziwne kombinacje losów prowadzić miały do objawienia ludzkości Syna Bożego. Oto bowiem Dawid, który stał się królem Izraela daje początek rodowi na końcu którego znajduje się Jezus syna Józefa i Maryi. Syn Boży przyszedł na świat w Betlejem, miejscu namaszczenia Dawida przez proroka Samuela. Widzimy to wszystko wyraźnie czytając kolejne rozdziały Starego Testamentu.

Patrząc na te historyczne wydarzenia sprzed kilku tysięcy lat możemy zadać sobie pytanie, kim tak naprawdę jesteśmy w tym całym gigantycznym pochodzie ludzkości zdążającym nieustannie do swego Stwórcy? Czy Pan Bóg ma wejrzenie w duszę każdego z nas, czy kocha nas indywidualnie teraz, w tym momencie i w tej chwili? Odpowiedź jest jedna i oczywista. Tak. Choć możemy się głowić i zgadywać jakie plany ma dla nas Pan Bóg, jaką wyznaczył nam rolę w naszym życiu, to tak na prawdę plan jest tylko jeden: zbawienie. Zawsze i wszędzie chodzi tylko o jedno: zbawienie człowieka, każdego z nas. Dokonuje się to w jeden sposób – poprzez miłość, nieskończoną miłość Stwórcy do swego stworzenia. Dlatego choć nasze życie składa się nieraz z bólu, cierpienia, niezrozumiałego dla nas doświadczenia przygniatających ciężarów, to z perspektywy Bożych planów są to tylko okoliczności. Prawdziwa droga do zbawienia wiedzie przez nasze serce, w które wgląd ma tylko i wyłącznie Pan Bóg. To przez nie dopełnia się misja zbawienia jaką rozpoczął w Betlejem potomek Dawida – Syn Boży Jezus Chrystus.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

Uwielbienie

Wielbi dusza moja Pana,
i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy.
Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej.

Maryjny Magnficat wybrzmiewający z dzisiejszej Ewangelii to słowa płynące z radości matczynego serca, które poruszone Dobrą Nowiną oczekiwało pełne pokory i miłości na spełnienie. Niezwykła siła i moc płynie z tego uwielbienia. Oto bowiem w historii młodej dziewczyny zaczynają się dziać rzeczy potężne, brzemienne w skutkach dla całej ludzkości. Bóg przejawia moc ramienia swego, rozprasza pyszniących się zamysłami serc swoich, strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych. Dobro tryumfuje nad złem. Maryja to wszystko zdaje się rozumieć i rozważa w swoim sercu. Wie już, że otrzymała od Najwyższego niesamowitą łaskę i czeka na jej wypełnienie.

Wydaje mi się, że w tych dniach przybliżających nas do świąt Bożego Narodzenia wszyscy na coś czekamy… Jedni na wolne od pracy, albo na okazję do spotkania, czasami po prostu na chwilę wytchnienia i odpoczynku. Są jednak tacy, którzy łakną pierwiastka dobra w postaci życzliwego uśmiechu, empatii, odrobiny uwagi i zainteresowania.

My ludzie wiary czekamy przede wszystkim na Słowo. Żywe Słowo, które zamieszkało między nami. To Ono powinno być źródłem naszej radości i pokoju. Zrozumiałem to dziś podczas porannej mszy świętej. W ciszy kościelnych wnętrz w półmroku z dala od zgiełku ulicy i handlowej gorączki wpatrywałem się w Przeistoczenie. Patrzyłem w oblicze Boga i kontemplowałem ten moment. To było moje uwielbienie, mój Magnificat. Wiedziałem, że już nic większego, ważniejszego i piękniejszego mnie dziś nie spotka.

Obyśmy umieli być nieustannie otwarci na spotkanie żywego Boga!

Zaszufladkowano do kategorii Matka Boża, Msza święta | Dodaj komentarz

Małe cuda

Wczoraj wróciłem ze szpitala. Dwa lata temu wykryto u mnie w prawej, tylnej części mózgu tętniaka. Mówi się, że to taka bomba z opóźnionym zapłonem. Można z tym żyć, ale nigdy nie wiadomo, kiedy to paskudztwo pęknie. Początkowo trochę się bałem, później jednak pogodziłem się z losem. Krótko mówiąc zaufałem Panu Bogu. Wiara była i jest moim wsparciem, siłą do odważnego stawiania czoła przeciwnościom. Cokolwiek na mnie zsyłasz Boże przyjmuję to z pokorą jako łaskę.

Jak to bywa w takich przypadkach ruszył łańcuszek przyjacielskich, dobrych serc. Były słowa wsparcia, ale i konkretne rozwiązania. Przyjaciele pomogli mi dotrzeć do specjalisty z Katedry Neurochirurgii Uniwersytetu Medycznego. Miałem krótką konsultację medyczną gdzieś na uczelnianym korytarzu. To dziwne, ale potem sprawy potoczyły się nagle swoim proceduralnym rytmem. Badania rezonansem i skierowanie do szpitala na zabieg. Pierwotnie termin przyjęcia wyznaczono mi na czerwiec 2024 roku. Jednak miesiąc temu dostałem telefon z kliniki, że mam się stawić na wywiad do anestezjologa. W cudowny sposób sprawa zabiegu została przyspieszona. Zaufałem Panu Bogu, oddałem się całkowicie Jego woli. Dużym wsparciem dla mnie była spowiedź i poranna msza święta na którą poszedłem przed przyjazdem do szpitala. Przyjąłem Pana Jezusa do swojego serca i poczułem ogromny spokój w duszy. Teraz byłem gotów na wszystko.

Przed zabiegiem operacyjnym przeniesiono mnie na salę w której znajdowali się tylko pacjencji operacyjni. Moje łóżko ustawiono na wprost drzwi. Nad drzwiami wisiał krzyżyk. Jak to później sprawdziłem był to jedyny krzyż na całym oddziale. Leżałem wpatrując się w niego. Na moim stoliku przy łóżku oprócz butelki wody leżało moje kieszonkowe wydanie Ewangelii z Psalmami i mój mały różaniec z którym nigdy się nie rozstaje. Na zabieg czekałem prawie cały dzień. Zdążyłem odmówić cały różaniec, a o piętnastej Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Przed siedemnastą zabrano mnie na salę operacyjną.

Przed zabiegiem podszedł do mnie operujący profesor i zapytał zdziwiony: ,,Skąd się pan tu wziął? Pan nie jest moim pacjentem”. Miał racje. Nigdy nie byłem jego pacjentem, widziałem go pierwszy raz w życiu. Co miałem odpowiedzieć, że nie wiem, że nie mam pojęcia kto mnie wpisał na listę przyjęć do szpitala, że mam tylko jeden dokument: skierowanie od neurologa na badania diagnostyczne?

Leżałem na stole operacyjnym, gotowy do uśpienia. Zrobiono mi jeszcze badanie kontrastowe – angiografię. I nagle wszystko ucichło. Odgłosy pikających urządzeń, tłum dotychczas otaczających mnie lekarzy i asystentów rozstąpił się. Podeszła tylko jedna z lekarek i powiedziała: ,,Już po wszystkim. Profesor uznał, że ma pan za małego tętniaka, że nie trzeba go operować”. Jakoś nie mogłem zrozumieć, co to wszystko oznacza. Miałem chyba bardzo zdziwioną minę, bo lekarka spojrzał na mnie i dodała: ,,Niech się pan cieszy. Ma pan szczęście. Złapał pan Pana Boga za nogi”.

Tak dokładnie powiedziała: ,,Złapał pan Boga za nogi”. I ja też to tak czułem. Uchwyciłem się Pana Boga i zaufałem Mu w pełni. Mój mały, prywatny cud.

Następnego dnia byłem przygotowywany do wypisu ze szpitala. Zacząłem się pakować. Schowałem Ewangelię i różaniec. Była niedziela. Wiedziałem, że wieczorem jeszcze zdążę pójść do mojego parafialnego kościoła na mszę świętą. Jest za co dziękować Bogu. Przy wypisie zapytałem się prowadzącego lekarza o zwolnienie do pracy. „Ma pan wszystko w wypisie” – powiedział i tak jakoś dziwnie się na mnie spojrzał. Potem zobaczyłem na wydrukowanych kartach, że zwolnienie lekarskie zostało wysłane zarówno do mojego zakładu pracy jak i do Archidiecezji Poznańskiej. Śmiać mi się chciało. Jako doradca życia małżeńskiego prowadzę katechezy dla narzeczonych. W związku z tym moje dane, w tym PESEL są w jakiś sposób powiązane z Archidiecezją. Ciekawe, czy lekarz wypisujący mnie widząc to co miałem na stoliku i miejsce pracy nie pomyślał o mnie, że jestem księdzem.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

Dojrzewająca miłość

Osiemnaście lat temu doświadczyłem największego cudu mojego życia. Zostałem ojcem. Jak nigdy przedtem jasno i wyraźnie odczytałem wolę Bożą dotyczącą mojego powołania. Powołanie do ojcostwa i do życia rodzinnego zmieniło moją perspektywę myślenia o życiu i świecie. Współuczestniczenie w Bożym planie powoływania do życia istoty ludzkiej obdarzonej nieśmiertelną duszą jest niesamowitym darem, który trzeba dostrzec, przyjąć i umiejętnie pielęgnować.

Osiemnaście lat temu na świat przyszła nasza tak bardzo wyczekiwana, wymodlona pierworodna córka Zosia. Cud jej narodzin przypisujemy wraz z żoną świętemu wstawiennictwu siostry Faustyny Kowalskiej. Dlatego nasza córka na chrzcie świętym otrzymała dwa imiona: Zofia Faustyna. Mała, krucha istotka wdarła się wielkim szumem w nasze życie. W zasadzie nie szumem, ale nieustannym płaczem i wrzaskiem. To było nasze pierwsze dziecko, więc wydawało nam się, że wszystkie dzieci tak mają. Po prostu płaczą nieustannie i żeby je uspokoić trzeba je stale nosić na rękach. Dopiero z upływem kolejnych tygodni i kolejnych konsultacji pediatrycznych docierała do nas prawda, że z tym dzieckiem coś jest jednak nie w porządku. Pierwsza diagnoza mówiła o alergii pokarmowej, potem pojawiło się atopowe zapalenie skóry. Niespokojne ruchy dziecka, napięcia mięśniowe powiodły nas ku specjalistom od neurologii. Wtedy usłyszeliśmy hipotetyczną diagnozę: okołoporodowe porażenie mózgowe. – Musicie się państwo liczyć z tym, że córka nie będzie się prawidłowo rozwijać, że w szkole będzie miała problemy z nauką tak nam powiedziała jedna z lekarek. Brzmiało to wtedy strasznie, prawie jak wyrok dożywocia.

Blady strach padł na nas młodych, niedoświadczonych rodziców. Wtedy wiedzieliśmy jednak jedno, że oprócz realizacji medycznych wskazań rehabilitacyjnych musimy zaufać siostrze Faustynie i Bożemu Miłosierdziu. Agnieszka, jedna z koleżanek ze wspólnoty młodych małżeństw działającej przy naszej parafii zaproponowała nam wówczas udział w róży różańcowej, codziennej modlitwie rodziców za dzieci. Każdego dnia mieliśmy odmawiać jedną dziesiątkę różańca, wybraną tajemnicę. Inni członkowie róży odmawiali w tym czasie pozostałe tajemnice tak, że codziennie w intencji naszych dzieci ku niebu płynęła pełna modlitwa różańcowa. Byliśmy z żoną przekonani, że uda nam się wytrwać w tym postanowieniu przez miesiąc, może dwa…

Zaczęliśmy się wspólnie modlić, a nasza modlitwa trwa nieprzerwanie od ponad siedemnastu lat. Dzień w dzień. Owoce łaski płynącej z tej modlitwy są nie do przecenienia. Nasza ukochana Zosieńka wyrosła na piękną, mądrą, poukładaną dziewczynę. Uczy się bardzo dobrze. Ambitnie przygotowuje się do matury i jest jedną z najlepszych uczennic w całym liceum. Chce studiować prawo. Jej zdrowie dotychczas nigdy nie było w poważny sposób zagrożone. Napięcie mięśniowe po wielu latach niemal całkowicie zniknęło. Nasza Zosia Faustyna jest dla nas prawdziwym cudem, wyrosłym z miłości i wiary w nieskończone Boże Miłosierdzie.

W dniu wczorajszym podczas mszy świętej w naszym parafialnym kościele dziękowaliśmy Bogu za dar jakim nas obdarzył. Za dar rodzicielstwa, za życie naszej pierworodnej córki i za cud jej uzdrowienia. Myślę, że miłość, jaką przelaliśmy na nasze ukochane dziecko procentuje jej pięknym wzrastaniem. Otoczona naszą modlitwą może śmiało wkraczać w dorosłe życie.

Zaszufladkowano do kategorii Dzieci, modlitwa | Dodaj komentarz