Niedzielne popołudnie. Zo i Franki zaliczają piąty dzień przymusowego pobytu w domu. Napięcie narasta od rana. Przerobiliśmy już wszystkie układanki puzzle, grę w Chińczyka, grę w karty, budowę domków z klocków oraz popołudniowe przyjęcie dla lalek i misiów. Pozostała jeszcze jedna ważna atrakcja. Tak zwane clou programu: zasianie rzeżuchy.
Franki już od dawna przejawia zainteresowania botaniczne, zwłaszcza w kwestii podlewania (choć bardziej obrazowo trzeba by powiedzieć, że przelewania). Zo natomiast marzy o posiadaniu własnego pieska, a skoro my nie chcemy się na niego zgodzić, to w ostateczności gotowa jest przystać na jakąś roślinkę. Nawet i na rzeżuchę.
Miszka ruszyła do łazienki w poszukiwaniu ligniny, jako podłoża do nasionek, ja chwilowo przebywałem w pokoju dzieci bezskutecznie nawołując młodzież, by zechciała posprzątać swoje klockowe pałace. Tymczasem Franki z Zo zaczęli toczyć spór, o to kto dokona zasiewu. Franki pierwszy chwycił torebkę z nasionami i zaczął z nią uciekać. Zo oczywiście z piskiem za nim. Powinienem zainterweniować od razu, ale myślałem, że dzieci zdjęte litością, na widok mojej determinacji w sprzątaniu klocków, przyjdą mi w końcu z pomocą. Nic bardziej mylnego. Na odcinku kuchnia – pokój, pokój-kuchnia trwała już zacięta walka na śmierć i życie. Dochodziły tylko odgłosy walki:
– Dawaj to moje!
– Ja też chcę zobaczyć!
– Ale małe ziarenka!
Ten ostatni okrzyk zelektryzował mnie. Wiedziony złym przeczuciem ruszyłem do kuchni. To co zobaczyłem potwierdziło moje złowrogie przypuszczenia. Franki stał z rozdartą torebką, a po całej podłodze walały się rozsypane, drobne ziarenka rzeżuchy. Żeby to jeszcze było tylko w kuchni… Niestety, rozdarcie torebki nastąpiło w czasie gonitwy i rzeżucha rozsiała się po całym naszym mieszkaniu. Było jej pełno na korytarzu, w pokoju, nawet na naszej kanapie. Wystarczyłoby teraz trochę wody i mielibyśmy rzeżuchową plantację wyhodowaną na dywanie.
Wieczorem, przed kąpielą rozmawiam z Zo o wypadkach dzisiejszego dnia. Mówię, że przykro mi, że nakrzyczałem dziś na nią i na Frankiego, ale to przez moje zdenerwowanie. Zo wtuliła się we mnie i powiedziała przymilnie:
– Nie martw się. I tak się jeszcze trochę kochamy. Przecież jesteśmy rodziną.