Dzieciaki na chorobowym II

Ostatnio wspomniałem jak to Franki rozpłakał się, bo nie mógł pojechać ze mną do pracy. Chciałem opowiedzieć dlaczego młody tak bardzo polubił miejsce w którym bez większego entuzjazmu zarabiam ciężką pracą na utrzymanie naszego cyrku, zwanego rodziną. Wszystko przez ukłucie igłą i pobranie krwi.
Moje biuro sąsiaduje z przychodnią. Rok temu Franki wybierał się na wycięcie trzeciego migdałka. Przed zabiegiem miał mieć zbadaną krew. Szpital, do którego zawsze w takich sprawach się udawaliśmy naszym dzieciom zaczął się bardzo niedobrze kojarzyć i każde zbliżenie się w jego pobliże objawiało się u nich atakiem paniki. Dlatego wymyśliłem, że może uda się zwabić Frankiego do mnie do pracy i pobrać krew w zaprzyjaźnionej, sąsiedzkiej przychodni. Musiałem opracować cały plan działania. Pielęgniarki zostały uprzedzone, a Franki urobiony opowieścią, że idzie ze mną zdać test na strażaka. Musiałem mu wcześniej narysować na kartce wóz strażacki i stojącego przed nim przedstawiciela Państwowej Straży Pożarnej w pełnym rynsztunku bojowym. Uzbrojony w ten rysunek Franki dzielnie wkroczył do gabinetu zabiegowego. Pani pielęgniarka założyła mu na rękę czerwoną (strażacką oczywiście) opaskę uciskową i przy pomocy (strażackiej) sikawki pobrała mu krew do (strażackiej) analizy. Franki ani nie zająknął. W nagrodę, już po wszystkim, otrzymał nowiutką, zapakowaną jeszcze sikawkę, czyli strzykawkę dwudziestkę. Był tak dumny z prezentu, że całą drogę powrotną pytał się mnie, czy może tę nową sikawkę strażacką zabrać ze sobą do przedszkola.
Nie chcę tu popadać w przesadę, ale wydaje mi się, że dzień pobrania krwi u mnie w pracy był jednym z najwspanialszych w życiu Frankiego. Dlatego właśnie płakał nie dawno, że nie może jechać ze mną do pracy.

A co słychać w naszym domu? Zo ma zapalenie ucha i wciąż popiskuje, że ją boli. W przerwach pomiędzy popiskiwaniem prowadzi wojnę zaczepną z Frankim. Franki, który o chorobie wcale nie pamięta prowadzi zażartą walkę z nudą, czyli kombinuje jak tu napsocić Zo. Czasami jednoczą swoje siły i gremialnie przystępują do ataku na Stenię. Każdy dłuższy pobyt dzieci w domu kończy się jakimiś stratami. Mija czwarty dzień ich przymusowego pobytu na zwolnieniu chorobowym. Czas na pierwsze podsumowanie strat:
– Zmoczona herbatą torebka Steni. Geniusz strategiczny naszych dzieci sięgnął zenitu, kiedy w odwecie za przymuszanie ich do zjedzenia śniadania postanowili wylać swoją herbatę do otwartej torebki opiekunki. Potem porwali jej telefon, żeby nie zdążyła zadzwonić i naskarżyć mamie.
– Plamy tłustych rąk na odmalowanej rok temu ścianie (to chyba robota Frankiego)
– Oberwane liście od kwiatka stojącego na parapecie okna (,,bo rósł za wysoko” –
z miną specjalisty botanika wytłumaczył mi Franki)
– Klejąca się podłoga w kuchni wysmarowana tajemniczą substancją, niewiadomego pochodzenia.
– Walające się po całym mieszkaniu zszywki od spinacza wyciągnięte z mojej szuflady.
Nie będę wliczał w to naszych, czyli Miszki i moich, zszarganych nerwów, krzyków i upomnień. Czteroosobowa rodzina zamknięta w czterech ścianach przez dłuższy czas (a właśnie trwa weekend) zaczyna przypominać dom wariatów. Przed nami jeszcze tydzień chorobowego. Boimy się tylko, czy Stenia wykaże w sobie tyle samozaparcia, by przyjść do naszych dzieci w poniedziałek. Będę musiał pomyśleć o jakimś dodatku finansowym dla niej za pracę w ciężkich warunkach.

O tatamaracje

Z wykształcenia politolog, dziennikarz i doradca życia rodzinnego. Z miłości mąż i ojciec dwójki obecnie nastolatków: Zosi i Franka. Lubię pisać, tworzyć wszelakie formy pisane od bloga, poprzez recenzje książkowe na drobnych utworach literackich kończąc. Obecnie pracuję w drukarni naukowej i prowadzę kursy przygotowawcze dla narzeczonych.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *