Weekend majowy mamy już za sobą. Mogę odetchnąć z dużą ulgą. Wycieczka do Wrocławia zaliczona i prawie wszystko się udało. Ponieważ wycieczkę zaplanowałem, zorganizowałem i dążyłem do pełnej realizacji ustalonego planu, dzieci przezwały mnie ojcem kierownikiem. Tak, wyprawa rodzinna na dwa dni to duże przedsięwzięcie logistyczne, strategiczne, a przede wszystkim ekonomiczne.
Plan wycieczki musiał ulegać stałym zmianom i korektom. Okazało się, że Marlenka, czyli nasza automapa zamiast do zoo wywiozła nas na skraj Parku Szczytnickiego. No i dobrze. Zaoszczędziłem na parkingu, nerwach i staniu w kolejce. Wyszło na to, że na pomysł odwiedzenia wrocławskiego Afrykarium w dniu 2 maja wpadło na raz kilkadziesiąt tysięcy osób z całej Polski. Kolejka po bilety oznaczała około dwóch godzin stania. Zamiast więc zoo zjedliśmy lody i poszliśmy obejrzeć ogród japoński (tam w kolejce po bilety stało się jedynie 15 minut). Potem zajechaliśmy na Ostrów Tumski by zwiedzić katedrę i okolicę. Zamiast okolicy zwiedziliśmy ponure pomieszczenie kasy biletowej do wejścia na wieżę katedralną. Pół godziny stania w ścisku, żeby przez dwie minuty popatrzeć na Wrocław z góry. Super atrakcja.
Gdy dotarliśmy do hotelu zalegliśmy na łóżkach i nikomu nie chciało się gdziekolwiek ruszać. Na szczęście obietnica zafundowania śmieciowego jedzenia w fast foodzie dodała co niektórym skrzydła. Potem musiałem jeszcze przepędzić wycieczkę przez ulicę Świdnicką i rynek, aby zapędzić towarzystwo do Rotundy na Panoramę Racławicką. Franek dostał kolki, Zosia zadyszki, a Misza zastrajkowała i stwierdziła, że bez porcji lodów naturalnych nie rusza się dalej. Na szczęście stara herbaciarnia przy ul. Kiełbaśniczej, którą pamiętam jeszcze z czasów przed dziećmi, wciąż funkcjonowała pod dawnym adresem. Tam mogliśmy nieco odsapnąć i nabrać siły, żeby udać się… na zakup pamiątek. Pokazywanie dalszych atrakcji wrocławskiego rynku nie miało już sensu. Franki oświadczył, że o godz. 20 w telewizji będzie film o ,,Spidermanie” i on po to przyjechał do Wrocławia, żeby zobaczyć w hotelu film. Zośka mu przyklasnęła, a Miszy było już wszystko jedno. Wieczór więc spędziliśmy bardzo filmowo.
Następnego dnia ponowiliśmy próbę dostania się do zoo. Tym razem była to próba całkiem udana. Z samego rana nie było jeszcze takich dzikich tłumów. Były za to dzikie zwierzęta, na szczęście w klatkach i akwariach. Hipopotamy pływały w wodzie z gracją baletmistrzów, rekiny szczerzyły zęby, płaszczki śmigały z prędkością światła, foki urządzały sobie podwodne wyścigi, małpy przytulały się do siebie, a surykatki grzały swe małe futerka przy lampach grzewczych. Dzieci były zachwycone i obiecały, że ojca kierownika będą za tą wyprawę całowały po rękach albo zrobią mu ekstra masaż pleców (opcje do wyboru).
Z grubsza więc plan wycieczki został zrealizowany. Wiem, że dzieci zapamiętają Wrocław jako miasto krasnoludków, dobrych lodów i atrakcji filmowej w postaci ,,Spidermena”. Ważne, że czuły się dobrze i nie były znudzone. Miszy najbardziej podobało się to, że przez dwa dni nie musiała myśleć o tym, co ma przygotować na obiad. Ja mam satysfakcję, że wszystko się udało i wszyscy są zadowoleni. I to jest najważniejsze.