Wczoraj nasza mała (no, już nie taka całkiem mała) Zosieńka po raz pierwszy nie została przez nas rodziców odprowadzona do szkoły. Wysiadła z samochodu i sama pomaszerowała do budynku. Tak sobie zażyczyła, żebyśmy jej nie odprowadzali.
Niby nic takiego nadzwyczajnego, ale wczoraj ze względu na chorobę gardła Franki był w domu. Zo sama szła do szkoły. Poza tym była to godzina 7 rano i w szkole wiało pustką na korytarzach (świetlica otwierana jest dopiero od 7.30). Żal mi było naszej małej bubiny, bo kiedy ją odprowadzam rano zostaję z nią te kilka minut na korytarzu i czekam, aż przyjdą inne dzieci z jej klasy. Wczoraj Zosia wkroczyła dumnie w świat dojrzałości. Bez lęku, onieśmielenia, na własne życzenie.
Dzieci nam dorastają. I to jest bolesna prawda. Zo niechce już w miejscach publicznych siadać mi na kolanach. W kościele mimo dużego tłoku nie chce usiąść na klęczniku ,,bo to dla małych dzieci”, a ona jest już poważną osobą. Dobrze, że ma jeszcze potrzebę bycia przytulaną przez swego ojca. To mnie cieszy, ogromnie raduje. Gdy wracam umęczony z roboty, przywalony troskami Zo rzuca mi się od progu na szyję i wykrzykuje: ,,tata, wróciłeś, tęskniłam za tobą!”. Ciekawe jak długo jeszcze będzie tak robiła. Kiedyś z pewnością przestanie. I to będzie bolesne dla mnie pożeganie z dzieciństwem mojej pierworodnej.