Wakacje szybko przemijają. Niestety czas beztroski wkrótce się skończy i zaczną się szkolne obowiązki. Myślę o tym z wielkim przestrachem. Nasze pociechy jakby nie zdawały sobie z tego sprawy. Żyją dniem dzisiejszym i nie myślą perspektywicznie. Na razie jest fajnie, bo jest zabawa, przygoda, atrakcje.
W ramach owych atrakcji zaliczyliśmy rodzinną wycieczkę rowerową do Strzeszynka. Oczywiście nie obyło się bez narzekań i marudzenia. Zo spadł łańcuch z roweru, przez pół drogi jechała na wykrzywionej kierownicy (sam się dziwię jak to jest możliwe!), Franki zaliczył wywrotkę i przekoziołkował się przez swój rower odnosząc powierzchowną ranę. Wył przy tym strasznie i nie chciał dalej jechać. Dopiero jak Misza powiedziała, że obmyje mu ranę wodą utlenioną Franki tak się wystraszył, że doznał ,,cudownego” uzdrowienia i popędził dalej przed siebie na swoim dwókołowcu.
Nad jeziorem było już strasznie fajnie, bo było mało ludzi i można było się wykąpać. Była też wyprawa po lody. Misza stwierdziła, że skoro dzieci chcą lody, to muszą iść po nie same. Budka z lodami była jakieś sto metrów od nas. Dostali pieniądze i poszli. Szli bardzo długo i się naradzali. Po chwili Zo biegiem wróciła do nas.
– Chyba nie damy rady sami.
– Dlaczego?
– Bo nie wiemy ile kosztują lody.
– To idźcie i się zapytajcie.
Zo pobiegła do Frankiego. Znów narada i ostrożne podchodzenie do budki. Tym razem przybiegł do nas Franki.
– Mamy za mało, bo potrzeba osiem złotych.
Misza dołożyła brakującą złotówkę. Franki pobiegł, ale przed budką pieniądze rozsypały mu się na trawę. Zaczęli oboje zbierać i przeliczać. W końcu po wielu perypetiach dzieci wróciły z kupionymi przez siebie lodami. Jakie były wtedy dumne ze swego wyczynu…
Mieliśmy więc przygodę rowerowo – plażową. Było trochę nerwowo, ale we wspomnieniach zostaną tylko te miłe wrażenia.
W sobotę pod wieczór pojechaliśmy wykąpać się do Kiekrza. Słońce już powoli zachodziło, a woda w jeziorze była ciepła. Tym razem nie wzięliśmy rowerów. Pojechaliśmy samochodem.