Oto stanąłem przed urzeczywistnieniem jednego z moich rodzicielskich marzeń. Czekałem na taki moment, aż dwójka moich pociech podrośnie na tyle, że będę mógł ich zabrać na wyprawę w góry. Ja, ojciec przewodnik z plecakiem na plecach, a za mną kroczą urzeczone pięknem górskiej przyrody córka i syn. Taką miałem wizję. W rzeczywistości było niestety nieco inaczej.
Skorzystałem w te wakacje z zaproszenia przyjaciela Marcina i postanowiłem pojechać do Ustronia koło Wisły. Miałem tydzień wolnego więc zamiast siedzieć z dziećmi w domu i zastanawiać się, co tu robić, wsadziłem ich do samochodu i ruszyłem w ponad czterysta kilometrową trasę w kierunku Beskidu Śląskiego. Misza miała co do tej mojej wyprawy dość spore obiekcje, ale przekonywałem ją, że dam sobie radę. A było ciężko już od początku…
Ledwo wyjechaliśmy z miasta Zo zaczęła wymiotować w samochodzie. Zwykle choroba lokomocyjna objawia się u niej po jakiś czterech godzinach jazdy. Tym razem dała znać już w pierwszych trzydziestu minutach. Nic to, zaparłem się w sobie i postanowiłem kontynuować jazdę. Po siedmiu godzinach, czterech postojach w końcu dojechaliśmy na miejsce. Dzieci rozbiegły się po ogrodzie i już było wszystko dobrze. Do czasu, aż Franki nie zaczął piszczeć. Przyszedł z zaczerwienionym uchem. Twierdził, że użądliła go osa. Ucho miał mocno spuchnięte, ale była to chyba raczej sprawka końskiej muchy. Franki miał jednak już dość takich wakacji i chciał wracać do domu.
Pierwsza noc minęła w zasadzie spokojnie, do jakieś czwartej nad ranem. Wtedy obudził mnie Franki z informacją, że leci mu krew z nosa. No, to było już całkiem fajnie.
Tego dnia postanowiliśmy zaatakować pierwszy szczyt – Czantorię 995 m. n.p.m. Ale nie wyglądało to tak jak w moich marzeniach. W ogóle, to wjechaliśmy na górę wyciągiem. Nawet było ciekawie i trochę ze szczyptą adrenaliny. Ja z plecakiem, jedno dziecko z prawej strony, drugie z lewej, a pod nami dziesięć metrów przepaści. Tak sobie jechaliśmy na górę. Ale wcale to nie oznacza, że dotarliśmy na szczyt bez wysiłku. Od stacji końcowej na sam szczyt prowadził ponad półgodzinny czerwony szlak.
– Damy radę! – zawyrokowałem i przekonałem dzieci, że warto podjąć się wysiłku wspinaczkowego. Pierwszy postój mieliśmy już po paru minutach. Po kilku kolejnych Zo oświadczyła, że nie ma siły i nie idzie dalej. Po dłuższych pertraktacjach ruszyliśmy w końcu dalej. Przy okazji nasłuchałem się o głupich wakacjach, o tym, że lepiej było zostać w domu i że o wszystkim dowie się mama. Franki szedł siłą przekonania, że na górze kupię mu w czeskim schronisku ,,magiczne pastylki” zwale ,,Lentylkami”. Na szczęście udało się nam jakoś dotrzeć na szczyt. Były ,,Lentylki” i były pamiątki w czeskim sklepiku. Pani mówiła po czesku, więc dzieci były zadowolone, bo po raz pierwszy w swoim życiu znalazły się za granicą.
Jednak w drodze powrotnej Zo wymiękła. Powiedziała, że jest zmęczona i śpiąca. Poszliśmy na pizzę do baru, a ona zaczęła mi się pokładać na ławie. Już myślałem, że ma temperaturę, ale na szczęście pizza i cola przywróciły ją do życia.
Następnego dnia postanowiliśmy zdobyć drugi okoliczny szczyt, czyli Równicę. Tym razem poszliśmy już na totalną łatwiznę, czyli wjechaliśmy na sam szczyt samochodem. Droga co prawda kręta, ale zero umęczenia. Zaparkowaliśmy pod samym schroniskiem. Mimo tych wszystkich wygód Zo zaprotestowała i oświadczyła, że nie wysiądzie z samochodu, bo ma mokrą spódniczkę (chwilę wcześniej moczyliśmy się w Wiśle). Kiedy ją przymusiłem do opuszczenia pojazdu znów usłyszałem, że to najgłupsze wakacje, że trzeba było zostać w domu i że o wszystkim dowie się mama. Na szczęście tuż obok przechodził pan z koniem Luckiem, którego można było dosiąść już za jedyne 5 zł. Taka propozycja poprawiła mojej córce humor. Oczywiście Franki też chciał się przejechać na koniu. Na Równicy znów był sklepik z pamiątkami (tym razem pani mówiła po polsku z wyraźnym śląskim akcentem) i pieczątka w schronisku. Dzieci podbiły sobie pocztówki na pamiątkę zdobycia drugiej w swoim życiu góry.
Trzeciego dnia nie zdobywaliśmy już gór. Zo za to zdobyła olbrzymiego guza na czole. Franki ją gonił, a ona potknęła się i upadła na kant taboretu. Guz miał rozmiary piłki pingpongowej. Płacz był straszliwy, ale guzioł pod wpływem przytkniętego woreczka z lodem szybko się schował.
– Zamroziłeś mi mózg – skarżyła się później Zo.
W Ustroniu zaliczyliśmy jeszcze Park Niespodzianek, czyli mini zoo, w którym zwierzęta biegają na wolności (przeważnie sarny i kózki). Widzieliśmy pokaz tresowanych sów i podziwialiśmy sprytną rodzinkę szopów, która wyżebrała od nas ziarenka kukurydzy. Kąpaliśmy się w Wiśle, choć ze względów na kamieniste dno i zimną wodę, była to raczej średnia przyjemność. Zo zakochała się w pieskach, które też przebywały tymczasowo na wakacjach w naszym domku. Były to dwa bardzo podobne do siebie pieski Timon i Hilary. I znów niestety wrócił temat dlaczego my nie mamy w naszym domu żadnego zwierzątka.
Pobyt w górach miał też jeszcze dodatkowe walory poznawcze. Zo nauczyła się jeździć na hulajnodze, a Franki polubił picie Actimela. Dzieci musiały nauczyć się większej samodzielności i dbania o siebie. Wbrew obawom Miszy dzieci nie chodziły przez pięć dni w tych samych rzeczach i miały co jeść. W końcu umiem zadbać o własne potomstwo.
Owe pięć dni przeleciało nam pędem. Trzeba było wracać do domu. Spakowałem dzieci, pożegnałem się z gospodarzami i już ruszyłem, kiedy Zo wszczęła panikę, bo ,,nie może znaleźć fioletowego petshopka, który na pewno został nie spakowany.” Nie chciało mi się wracać, więc usłyszałem jak głupie są te wakacje, że lepiej było zostać w domu i o wszystkim na pewno dowie się mama. (Zresztą już rano udało mi się przechwycić tajną korespondencję, którą Zo szykowała dla Miszy. Na kawałku wyrwanego papieru było napisane: ,,MAMO, A TATA ŻUCIŁ MNIE PODUSZKOM SPCJALNIE”). W końcu zawróciłem, przeszukaliśmy cały dom i ogród, a petshopek nie znalazł się. Owszem znalazł się cztery godziny później na postoju. Oczywiście był spakowany do torby Zo.
Takie to były te moje wakacje z dzieciakami. Trochę się martwiłem przed powrotem, czy ostrzec Miszę, że Franki wraca z wysypką na ciele. Stwierdziłem jednak, że nie ma co ją na zapas niepokoić. Sama to odkryje, gdy będzie wieczorem kąpała dzieci.
czytam to…. czytam…. i mam wrażenie, że to dalsza część przygód „Mikołajka” autorstwa Goscinny René 🙂