To niesamowite w jakim tempie Franki oponowuje sztukę jeżdżenia na rowerze. Jeszcze dwa tygodnie temu płakał, że on nigdy nie wsiądzie na rower i że nigdy nie nauczy się jeździć na dwóch kółkach, a teraz zasuwa jak szalony i wykrzykuje, że jest ,,mistrzem kierownicy”.
Mamy to szczęście, że niedawno wybudowano nam nową drogę osiedlową, która prowadzi prosto do parku i na plac zabaw. To droga dojazdowa do posesji przy niej leżących, więc ruchu samochodowego prawie tam nie ma. Długi ponad trzystametrowy odcinek szerokiej jezdni. W sam raz do nauki jazdy na rowerze. Przez ostatnie dwa tygodnie zmobilizowałem się i postanowiełem przekonać Frankiego, że jednak rower to wspaniała rzecz. Zo już te nauki ma za sobą i doskonale sobie radzi z jazdą sama. Szkopół w tym, że wciąż ma malutki rowerek i ciężko się jej na nim jeździ.
Prawie każdego dnia po obiedzie ruszaliśmy więc naszą ulicą Parkową w następującej kolejności: Zo z przodu poruszająca się w swoim ślimaczym pędzie, za nią Franki usiłujący nie spaść z roweru, a na końcu biegnący truchtem tata. Te biegi miały wpłynąć na polepszenie mojej kondycji i neutralizację brzuszka. Dziś, po dwóch tygodniach nasze wyprawy wyglądają następująco: Franki galopuje bez opamiętania jak młody źrebak, Zo nadal porusza się swoim monotonnym, ślimaczym tempem, a tata oblany potem truchta i bezskutecznie (jak dotychczas) walczy z brzuszkiem.
W sobotę miało miejsce bardzo ważne, historyczne wręcz wydarzenie. Pierwsza, prawdziwa wycieczka rowerowa. Niestety tylko w trójkę: Zo, Franki i ja. Muszę przyznać, że nie przypuszczałem, że zapuścimy się aż tak daleko. Przejechaliśmy całe osiedle i wjechaliśmy w polną drogę. Mieliśmy zajechać do dworca kolejowego w sąsiedniej wsi, ale ostatecznie Zo nie dała rady. Biedna była tak wymeczona, że ledwo prowadziła rower. Na szczęście w drodze powrotnej zahaczyliśmy o plac zabaw i tam moje dzielne pociechy w zadziwjająco szybki sposób zregenerowały swoje siły.