Franki się rozchorował. I to nie dlatego, że w sobotę mimo rzęsistego deszczu wybraliśmy się na sanki na pobliską górkę. Nawet nie dlatego, że ze stanem podgorączkowym pojechał z nami do opery na ,,Dziadka do orzechów”. Po prostu złapał wirusa i ma chore gardło. Tego wirusa to chyba nawet przejął ode mnie.
W poniedziałek rano musiałem doknać poważnej operacji logistycznej. Zapakować Zo i Frankiego do samochodu, zawieść Zo do szkoły, z Frankim pojechać do lekarza, potem zrobić zakupy, wrócić do domu i za dwie godziny z chorym Frankim znów jechać do szkoły odebrać Zo. W międzyczasie na tylnym siedzeniu samochodu toczyła się akcja niczym z serialu. Rano Franki znalzał w zaspie śniegu przy samochodzie breloczek – pluszowego pieska należącego do Zo. Zapewne zgubiła go uprzednio. Piesek był cały mokry.
– Nie martw się Zosiu. Jak będziesz w szkole to ja się nim zaopiekuję – zapewniał troskliwy brat.
Parę godzin później po odebraniu Zo ze szkoły.
– Przepraszam cię Zosiu, wybacz mi, ale nie zaopiekowałem się twoim pieskiem. Nie dałem mu nic do jedzenia, ani do picia, nie okryłem go kocykiem. Naprawdę przepraszam.
– Wybaczam ci, nic się nie stało – pojednawczo odrzekła Zo.
No i dobrze. Nie ma to jak zgoda w rodzinie.