Toż się nam pogoda rozszalała pod koniec wakacji! Czerwiec zimny, w lipcu lało, a pod koniec sierpnia mamy nareszcie plażową pogodę. Szkoda tylko, że jesteśmy już w domu, a nie gdzieś nad morzem. Nic to, jakoś sobie radzimy.W zeszłym tygodniu spędziliśmy tzw. długi weekend w domku dziadka pod miastem. Dzieciaki trochę dokazywały na ogródku, ale głównie to roznosiły cały piasek z piaskownicy po terenach zielonych dziadkowej oazy i ziemię po dywanach w domku, bo oczywiście wychodząc z ogródka zapominały zdejmować buty (taki drobiazg, co tam).
Żeby ich czymś zająć ciekawym zaproponowaliśmy wycieczkę do pobliskiego lasku. Miała to być wyprawa w nieznane. Franki ucieszył się, powiedział, że zabierze ze sobą dwa miecze (tak na wypadek samoobrony przed krzyżakami). Chciał też żebyśmy zabrali koc, bo może zrobimy sobie piknik.
– Nie będę dźwigał żadnego koca – obruszyłem się. Nie dość, że biorę plecak z ekwipunkiem takim, jakbyśmy mieli przed sobą co najmniej tygodniowy rajd pieszy, to jeszcze miałby się obarczać grubym kocem. Co to, to nie…
Zo zabrała ze sobą swojego papierowego przyjaciela – pieska. Jest teraz na etapie wcinania z papieru i klejenia dużych formatowo wizerunków zwierząt. Składa je w kosteczkę i wkłada do różowej torebki, którą nosi przy sobie. Torebka wypchana jest już pokaźnym stosikiem makulatury…
Faktycznie wyprawa okazała się prawdziwą wycieczką w nieznane. Zeszliśmy z główniej ścieżki i ruszyliśmy wzdłuż zabagnionego strumyka. Rosło tam wiele pokrzyw, więc musieliśmy drogę torować sobie frankowymi mieczami (a jednak na coś nam się one przydały). Potem przeszliśmy przez nasyp kolejowy i wyszliśmy na dziewiczą łąkę porośniętą trawą aż do pasa. Przebrnięcie w pełnym słońcu przez to zielsko było nie lada wyczynem. Wkrótce dotarliśmy do jakieś polnej alejki drzew. Zmęczeni szukaliśmy miejsca do odpoczynku.
– Przydałby się nam teraz koc – powiedział z lekkim wyrzutem pod moim adresem Franki.
Nie cierpię kiedy okazuje się, że nie miałem racji…
Wkrótce wróciliśmy na główny trakt leśny. Dzieciakom podobała się wyprawa i trochę ich wymęczyła. Nas z resztą też. Przynajmniej przeżyliśmy jakąś wakacyjną przygodę i to nie całe kilkanaście kilometrów od naszego domu.
Wczoraj, w niedzielę znów była ładna pogoda. Wybraliśmy się z dziećmi do kościoła, który znajduje się już poza miastem, na wzgórzu, z którego roztacza się przepiękny widok na jezioro. Kościółek jest niewielki, więc w ciepłe dni większość uczestników mszy staje na łące przed świątynią. Wzięliśmy dla dzieci kocyk i pozwoliliśmy im całą mszę przesiedzieć na nim. Była cisza, spokój i pełne, obopólne zadowolenie (czyli nas rodziców i dzieci). Po mszy dokonaliśmy szybkiego przebrania w stroje plażowe i rozbiliśmy się obozem nad jeziorkiem. Miejsce jest bardzo sympatyczne i nie ma aż tak dużych tłumów. Jedynym mankamentem są samochody. Niektórzy wjeżdżają nimi prawie do wody. Otworzy sobie taki jeden z drugim kufer, wyciągnie grilla i już myśli, że jest królem wybrzeża. Żeby nam nikt nie wjechał na koc rozbiliśmy nasz plażowy namiocik. Dawało nam to nieco schronienia przed słońcem i odgradzało od reszty plażowiczów. Dzieciarnia ruszyła z hałasem do wody. Zo wymyśliła nowy styl pływania. Nazywa się on kucykowy i polega głównie na udawaniu, że pływaczka Zo unosi się na wodzie. Franki chciał łowić ryby, ale oprócz wiaderka nie miał innego, bardziej stosownego sprzętu.
Ogólnie rzecz biorąc było wspaniale. Dzieci nie marudziły, wiaterek miło powiewał znad wody, słońce skrzyło się w falach. Zupełnie jak na wakacjach. Jednak była to tylko niedziela. W perspektywie poniedziałek, praca, przedszkole… Ale co tam, liczy się dobrze przeżyty dzień.
Głusi też potrafią śpiewać !! Kołysanka w języku migowym :)https://www.youtube.com/watch?v=MyP9Vw2cG8Q