Święta wielkanocne już za nami, a nasza Czwóreczka wciąż jeszcze trwa jakby w ich aurze. Po ostrym kilkudniowym maratonie przyjmowania gości w naszych domowych progach, teraz dopiero mamy chwilę na odsapnięcie i refleksję.
Były to dla nas niezwykłe święta, bo Zosia i Franek w Wielki Czwartek przystąpili do I komunii świętej. Wspaniała uroczystość będąca zwięczeniem kilkumiesięcznych przygotowań w trybie eksternistycznym. Nasze dzieci wraz z kolegą Oskarem i Wiktorią (która dołączyła do nas pod sam koniec) miały indywidualny tryb przygotowań prowadzonych przez katechetkę – siostrę Annę.
Przyznać muszę, że nasi młodzi komuniści dzielnie znieśli trudy liturgii wielkoczwartkowej. Trochę za grubo ich ubraliśmy. Pod albami mieli oboje trzy warstwy rzeczy i jeszcze polary. Na zewnątrz było bowiem zimno, ale w kościel po pewnym czasie zrobiło się strasznie duszno. Zośka dostała wypieki na twarzy, a Franek wiercił się zniecierpliwiony. Wytrwali jednak do końca. Zosia po komunii nachyliła się ku mnie i szepnęła:
– Rzeczywiście smakuje jak opłatek na wigilię.
Podczas mszy poświęcone były specjalnie wypieczone na tę okazję chleby. Każde dziecko dostało swój. I to był chyba najszczęśliwszy dla nich moment. Pełna ekscytacja. Chleb był pachnący, więc zaraz po powrocie do domu rozkroiliśmy go i prawie całego zjedliśmy. I tak minął nam dzień pierwszy.
W Wielki Piątek dzieci znów w albach uczestniczyły w wieczornej liturgii w kościele. Trwało to wszystko prawie dwie godziny i Franek już wychodził z siebie. Jęczał, stękał i robił miny. Zo znosiła wszystko o wiele dzielniej i ze stoickim spokojem. Jednak dla obojga był to prawdziwy sprawdzian wytrzymałości.
Sobota ze święconką była małą przerwą przed dalszym ciągiem świętowania, choć mieliśmy pełno roboty przygotowawczej. Na szczęście dla nas i ku uciesze dzieci Julek zabrał Zo i Frankiego na zabawę na ogródek do swoich rodziców. Dzieci się wyszalały, wybiegały i wróciły do domu z podarowanymi im pistoletami na wodę. Pełnia szczęścia.
W niedzielę wielkanocną mieliśmy u nas na śniadaniu całą rodzinę. Razem dwadzieścia osób. Wszyscy jakoś pomieścili się w jednym pokoju przy stole. Dobrze, że był słoneczna, piękna pogoda, bo można było wyjść na taras i ogródek. O godzinie 12 była uroczysta msza święta i dzieci znów wystąpiły w albach. Zaraz po mszy Franek wykonał rajd rycerski wokół dziedzińca kościoła i śnieżnobiała alba zamieniła się w szaro, piaskowy ubiór typu moro.
W poniedziałek mieliśmy drugą turę gości. Tym razem było mniej rodziny, a więcej dzieci, co bardziej niż dnia poprzedniego przypadło małym komunistom do gustu. Zabawa w ogródku trwała do wieczora.
We wtorek była trzecia i ostatnia tura gości.
Na więcej nie mieliśmy siły. My rodzice… Bo dzieciom wszystko pasowało w najlepsze. Fajna jest taka komunia, która trwa przez sześć dni z rzędu.